Żeby nie było śladów
Na spotkaniu DKK 17 listopada mieliśmy wyjątkową dyskusję dotyczącą zarówno reportażu i jego ekranizacji Żeby nie było śladów. Nietypowa sytuacja polegała na tym, że złamaliśmy zasady moli książkowych i najpierw obejrzeliśmy w Miejskim Centrum Kultury wchodzący na ekrany kin film w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego a później sięgnęliśmy po reportaż Cezarego Łazarowicza.
Film i książka to dwie zupełnie różne formy sztuki, które wywołują w czytelniku i widzu zupełnie inne wrażenia. Film to nowa kreacja, historia opowiadana z perspektywy wizji i dźwięku. Filmy z natury są formami bardziej ograniczonymi niż książki. Są jedynie pewnymi wycinkami fabuły i charakterów. Film to przeważnie 2 godzinna wersja, która musi spełnić oczekiwania zarówno widzów, którzy przeczytali książkę, jak i tych, którzy poznają historię z filmu.
Za tym by najpierw przeczytać książkę przemawia fakt, że zawsze lepiej jest zapoznać się z historią oryginalną, taką jaką pierwotnie wymyślił pisarz. Gdy czytasz książkę jedynym ograniczeniem jest Twoja wyobraźnia. Gdy oglądasz film doświadczasz historii, która została zmieniona, dostosowana do ograniczeń filmowych przez scenarzystę i reżysera.
Wada związana z tym, kiedy najpierw przeczytamy książkę to fakt, że doszukujemy się wtedy w filmie szczegółów, które z oczywistych względów nie mogły zmieścić się w filmie. Gdy najpierw obejrzymy film, potem, czytając powieść, możemy uzupełniać swoją wizję o dodatkowe szczegóły i zawsze znajdzie się coś, co nas zaskoczy.
Chociaż w tym przypadku nie zachowaliśmy kolejności książka – film to obydwie formy przekazu wywarły na klubowiczach ogromne wrażenie. Reżyser postanowił opowiedzieć o procesie w sprawie Grzegorza Przemyka szczegółowo, z detalami. I co najważniejsze – zrobił to tak, że skutecznie utrzymuje uwagę widza przez 2 godziny i 40 minut. Jednak aby poznać całą prawdę na temat śmierci Przemyka trzeba sięgnąć do reportażu Łazarewicza. On pozwoli wypełnić luki fabularne „Żeby nie było śladów” Matuszyńskiego.
A czym różni się film od swojego pierwowzoru dokładnie opisuje filmoznawca Rafał Chirist co warto przeczytać.
„Żeby nie było śladów” to jednocześnie reportaż nagrodzony Nike i oparty na jego podstawie polski kandydat do Oscara dla najlepszego filmu międzynarodowego. Takie wyróżnienia nie powinny nikogo dziwić. Oba te dzieła, książka i film, poruszają temat, który od dekad elektryzuje opinię publiczną. Chodzi o sprawę Grzegorza Przemyka. Pobity przez milicjantów na komisariacie maturzysta zmarł śmiercią tragiczną. Szybko stała się ona polityczna i, jak napisała matka chłopaka, urosła do rangi „książkowego przykładu niesprawiedliwości” i „haniebnego znaku” ówczesnej rzeczywistości.
Odkrywanie tej historii na nowo nie należy do najłatwiejszych. Cezary Łazarewicz pisał o tym w swoim reportażu. Milicjanci zrobili wszystko, żeby zafałszować fakty, przez co aktom sprawy niekoniecznie należy ufać. Po latach oczywiście nie chcieli się na ten temat wypowiadać, a kluczowy świadek żyje w strachu i paranoi. Mimo to reporterowi udało się połączyć wszystkie zebrane informacje we wciągającą książkę. Na jej podstawie powstał scenariusz do filmu wyreżyserowanego przez Jana P. Matuszyńskiego. Jak to w przypadku adaptacji zazwyczaj bywa, oba dzieła, chociaż noszą ten sam tytuł, różnią się od siebie.
Żeby nie było śladów – reportaż vs. film
„Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka” Łazarewicza liczy sobie około 300 stron. Autor reportażu porusza mnóstwo wątków, które Matuszyński stara się przedstawić w ramach jednego filmu. Nic więc dziwnego, że produkcja trwa niemal trzy godziny. Pomimo imponującego metrażu, nie było szans, aby przedstawić wszystkie niuanse czy też postacie odgrywające istotną rolę w interesującej twórców historii. Skorzystali oni z twórczej swobody i, jak tylko mogli, skondensowali swoją opowieść.
Zarówno Łazarewicz jak i Matuszyński nie zwlekają. Zaczynają od poranka feralnego 12 maja 1983 roku. Trafiamy do mieszkania Barbary Sadowskiej, gdzie śpi jej syn. Opis jego pokoju jest w książce bardziej szczegółowy, reżyser filmu jest bardziej skupiony na tym, aby doprowadzić nas do tego, co ma zaraz nastąpić. Wygłup na Warszawskiej Starówce kończy się zatrzymaniem przez milicję. Na komisariat na Jezuickiej trafia Przemyk i – w filmie -–Jurek Popiel lub – w reportażu – Cezary F.
Zwiastun „Żeby nie było śladów”
Twórcy filmu skupiają się na losach młodego Popiela. W dużej mierze to on przeprowadza nas przez podejmowaną historię i jest bohaterem, z którym możemy się utożsamiać. Łazarewicz o wiele więcej miejsca poświęcił innym postaciom, aby przedstawić sprawę śmierci Przemyka bardziej kompleksowo. Autor nieraz skacze po różnych wątkach i liniach czasowych, podczas gdy Matuszyński postawił na chronologię i linearność narracji.
„Żeby nie było śladów” – co pominięto w filmie?
Łazarewicz często stopuje narrację, aby przybliżyć nam swoich bohaterów. Poznajemy chociażby przeszłość Barbary Sadowskiej, co pozwala nam ją lepiej zrozumieć. Wiemy skąd się wywodzi i jak wyglądało jej życie, a co za tym idzie działalność opozycyjna wielokrotnie jedynie wspominana w filmie. Matuszyński nie poświęca czasu na takie rozwinięcie portretów swoich postaci, co zostaje okupione zagubieniem widza. W reportażu nie ma takiego problemu.
Twórcy filmu prowadzą swoją opowieść skrótowo. Matuszyńskiego interesują tylko te wątki, które posuwają akcję do przodu. Zależy mu na wartkiej narracji, więc rezygnuje z przedstawienia wielu dość istotnych szczegółów i postaci. Postanowił jak najbardziej skondensować przedstawioną przez Łazarewicza historię. Dlatego to co wybrzmiewa w reportażu z pełną mocą, w produkcji zostaje przebąknięte. Chociażby media państwowe w książce pełnią rolę wielkiej machiny propagandowej, która na ekranie zostaje sprowadzone do kilku scen z bohaterami z obrzydzeniem czytające notki prasowe na temat sprawy śmierci Przemyka.
Matuszyński skupia się na walce z władzą, podczas gdy Łazarewicz jest zainteresowany tym, jak to wyglądało od strony państwa. W swoim reportażu zagląda za kulisy pracy władz w celu ochrony reputacji służb porządkowych o wiele chętniej niż twórcy filmu. Na ekranie nie zobaczymy Jerzego Urbana, wielu spotkań w KC PZPR, ani jak rozpracowywano pracowników pogotowia, aby obarczyć ich winą. W produkcji nie pokazano też, jak szukano na nich haków, jak przerzucali się wzajemnie oskarżeniami, aby ratować własną skórę.
„Żeby nie było śladów” – historia aktualna
Tak jak pisałem w swojej recenzji, Matuszyński prowadzi swoją opowieść, uwydatniając wątki dające się odnieść do dzisiejszej rzeczywistości społeczno-politycznej. Nie zdecydował się jednak pokazać, w jaki sposób sprawa rozwinęła się po transformacji ustrojowej, a tymi wydarzeniami można by podbić aktualność opowieści jeszcze bardziej. Reżyser narrację kończy wraz z procesem sądowym. Łazarewicz natomiast dopisał w reportażu epilog, przedstawiającym dalsze losy opisywanych osób, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego nawet w czasach demokratycznym winnym śmierci Przemyka udało się uniknąć kary.
W filmie twórcy podporządkowują opowieść dramaturgii. Najbardziej jest to widoczne w scenach procesu, kiedy podbijają wydźwięk emocjonalny, każąc Popielowi wypowiadać kwestie, których próżno szukać w książce. Główny bohater znajduje się wtedy w ogniu pytań prokuratury i tracąc resztki wiary w polski wymiar sprawiedliwości z uporem maniaka powtarza jedno zdanie, oskarżając winnych śmierci przyjaciela. Będzie wam ono huczało w głowie jeszcze długo po seansie.
Filmowcom należą się gratulacje, bo nie polegli w starciu z tak bogatym w szczegóły reportażem i wyszła im całkiem udana produkcja. Jest ona jednak nieco zbyt przestylizowana. Wynika to z konieczności zawarcia tak wielu istotnych wątków w ramach jednego pełnego metrażu. Z tego względu nie brakuje w nim skrótów i uproszczeń.